poniedziałek, 16 czerwca 2014

O pięknie

Drogi Czytelniku, w moim pokoju na parapecie stoją trzy doniczki. W jednej z nich postanowiłem zasadzić buka, którego nasiona pozostały mi w kieszeniach niczym wspomnienie po górskim wyjeździe.
Zasadziłem, podlałem i czekałem na efekt.

W tym samym czasie w doniczce obok niepozorna zazwyczaj kliwia - zakwitła. Ja natomiast wpatrywałem się w pustą powierzchnię naczynia z bukiem i zastanawiałem się, czego jeszcze brakuje, by drzewo mogło wykiełkować.

Po pewnym czasie i dokonaniu wnikliwej analizy wyjętego z gleby ziarna spostrzegłem, że w wykonanej przeze mnie formie wzrost rośliny nie był możliwy i z pewnym żalem porzuciłem ów botaniczny eksperyment.
Wtedy spostrzegłem, że kwiaty drugiej rośliny zdążyły już wyschnąć, zwiędnąć i opaść na makatkę.

Zdałem sobie sprawę, za późno, że przecież te kwiaty zanim uschły były z dnia na dzień coraz piękniejsze; jak wyrazista była ich barwa; jak prędko i intensywnie wydobyły z rośliny ukryte, a przecież wrodzone i gatunkowo odwieczne,  p i ę k n o .

Obym już nigdy w gonitwie osobistych prób i starań życia codziennego nie przegapił tego, co piękne wokół mnie.

wtorek, 10 czerwca 2014

Relacja lednicka



Korzystając ze sposobności posiadania własnego bloga, publikuję tu relację z wyjazdu ekipy z Hufca ZHP Ziemi Gliwickiej na Harcerską Służbę Lednicy 2014, która ledwie przedwczoraj dobiegła końca.
Może oprócz osobistej okazji do zebrania w całość pakietu cennych wspomnień, poniższa relacja zachęci Ciebie, Drogi Czytelniku, do podjęcia służby za rok. Bo choć, jak to powiedział kapelan HSL-u, "czyny miłości [zatem i służba drugiemu człowiekowi] wymagają więcej trudu i potu niż cztery godziny na siłowni", to zdecydowanie warto je podjąć, by odnaleźć i dopełnić siebie - aby z tej pełni, prosto i po harcersku, móc dawać siebie innym.


 Dzień pierwszy – PRELUDIUM


Tegoroczne, XVIII już, Spotkania Młodych na Polach Lednickich rozpoczęliśmy w dwóch ekipach: Emilka, Wiater i Piegus wyruszyli w Polskę pociągiem porannym, natomiast niespotykanie pilni studenci (w osobach Łukasza i mnie) wsiedli w transport jakieś cztery godziny później.
Po drodze naturalnie były utrudnienia i opóźnienia, mimo to udało się zdążyć na przesiadki. Ach, no i pociągi (a przynajmniej TLK-i) były jakieś takie lepsze! Co prawda nie załapaliśmy się z Łukaszem na nic odpowiedniejszego niż bilety „bez gwarancji miejsc siedzących”, jednak fakt posiadania własnej karimaty i lata praktyki znów pokazały, że miejsc siedzących jest przecież dla chcącego wszędzie pełno. Podróż do Poznania upłynęła generalnie leniwie.
Po przewędrowaniu parkingu poznańskiej galerii i jej samej (zamiast po prostu przejściem podziemnym na peron obok) wraz z Łukaszem przesiadłem się na pociąg zmierzający w stronę Lednogóry. No, w zasadzie to bardziej „przestaliśmy się” na ten pociąg, bo też trudno było o miejsce. Wcinając pożywne bułki z szynką i keczupem od mamy Łukasza zamiast wymarzonego kebaba od Turka, cieszyliśmy oko pięknem wielkopolskich krajobrazów. Poranna część ekipy była już w tym czasie prawdopodobnie na Polach.
Początek drogi od stacji PKP w Lednogórze wskazywał, że pisane nam będzie przebyć całą trasę pieszo i choć nie ma tam więcej jak siedem kilometrów, naturalnie łaknęliśmy podwózki. Trudy wędrówki zrekompensowaliśmy w przydrożnym spożywczaku, racząc się słynnymi lodami „Kaktus” i wykwintnym 3-litrowym napojem niegazowanym „Gracja” po mniej więcej 1 zł za litr. Wkrótce, ku naszej radości, złapaliśmy stopa – podwiozły nas miłe druhny z ZHR-u; jak się później okazało, Emilce, Wiaterowi i Piegusowi również ułatwili trasę przedstawiciele ZHR. Dziękujemy!
Na samych Polach Lednickich zorientowaliśmy się, że w sytuacji przestrzennej co nieco uległo zmianie: obozowiska harcerskie umiejscowiono po przeciwnej niż zwykle stronie Drogi Trzeciego Tysiąclecia; dalej nie mam pojęcia, czemu właśnie tak... W każdym razie nie było czasu na gdybanie: dotarliśmy na podobóz ZHP po Mszy św. rozpoczynającej tradycyjnie Harcerską Służbę Lednicy i niebawem miało rozpocząć się równie tradycyjne ognisko. Przywitawszy się, rozbiliśmy namiot i następnie posiedzieliśmy chwilę w kręgu ognia. Niech będzie zanotowane, że komendant HSL-u ogłosił przy tej okazji niezwykłą wieść: w 2016 odbędą się dwie służby, czyli HSL 2016 i... BSL 2016, czyli Biała Służba Lednicy, kiedy na naszych Polach pojawi się nie kto inny, jak papież Franciszek.
Czyżby wyzwanie?
Po ognisku Łukasz zameldował się u szefa służby liturgiczno-reprezentacyjnej, znanego wszem i wobec jako Boryna, by omówić swój zakres obowiązków w związku z pełnieniem służby nieformalnego zastępcy Lit-Rep. Kurczę, nasz człowiek w sztabie!
W tym roku sztab HSL postawił na to, by jak najszybciej uwinąć się ze stałymi punktami planu dnia i dać możliwość uczestnikom służby prędko walnąć w przysłowiową kimę. Szkoda tylko, że nie wszyscy podzielali ten ich entuzjazm w kwestii uszanowania ciszy nocnej; my natomiast (ja, Piegus, Wiater, a potem i Łukasz) dokładaliśmy swoje trzy grosze smarkając okrutnie, gdyż katar męczył nas srodze.
Tak zakończył się dzień pierwszy.


Dzień drugi (długi) – SŁUŻBA

Planowana pobudka o 8:00 była tworem czysto fikcyjnym, bo już około 7:00 w namiotach robiło się duszno i gorąco, że powietrze można było kroić nożem i wygarniać łopatą. Czynności spożywczo-kąpielowe nie zajęły nam zbyt wiele czasu; jako tegoroczny chleb z nieba objawiły nam się bułki hot-dogowe w ilościach przemysłowych oraz wielkie wiadra marmolady, do których w późniejszej fazie służby zaczęły dobierać się watahy mrówek. Zaliczywszy opluskanie się w jeziorze, byliśmy już gotowi na trudy drugiego dnia HSL-u.
Nastąpił czas apelu patroli lednickich (tak się nie salutuje!), potem poszczególne zmiany porządkowców i medyków udały się już na pole, natomiast Piegus, Łukasz (w kamizelce „Z-CA SZEFA LIT-REP”, więc już w zasadzie Pan Łukasz) i ja w Lit-Rep przed właściwą odprawą mogliśmy pozwolić sobie na chwilę bezczynności. (W międzyczasie spowiedź św. – jak zawsze było warto!) Kiedy już wspomniana odprawa nadeszła, trwała długo, ale zdecydowanie była owocna w koordynacji poszczególnych zadań. W corocznej selekcji wzrostowej do relikwii Gliwice wypadły tym razem słabo, gdyż znalazło się co najmniej 12 wyższych od nas chłopa – ale nie martwmy się, jeszcze dużo atrakcji przed nami!
Spisawszy sobie przydziałowe godziny „wejść”, przemaszerowawszy dokąd trzeba i przećwiczywszy naprędce zmiany wart honorowych, nie mieliśmy już nic innego do czynienia, jak tylko skutecznie chronić się przed narastającym żarem z nieba i wyczekiwać tęsknie na zapowiedziany przez sztabowe proroctwa obiad.
Przyszliśmy więc na pierwszą turę obiadu, by zobaczyć wielką pustą michę po makaronie i usłyszeć: „Czekajcie, zaraz będzie następna”.
Gdy „rzucili” drugą turę, udało nam się ustawić w kolejce, ale niestety:
1. Kolejka momentalnie urosła do co najmniej 30 głodnych osób, a konkretniej: 30 głodnych harcerzy z wojskowymi menażkami,
2. Zgodnie w niezaprzeczalnym prawem, że każda kolejka ma początek i koniec, ktoś na tym końcu musiał stać. Zgadnijcie kto?
także nawet charyzma, urok osobisty i kamizelka Pana Łukasza nie pomogła, i do wydawki dotarliśmy na słodkie wspomnienie po makaronie z sosem, ale za to kurczaczków (szybki błysk pamięci: obiad na HSL 2013?) było pod dostatkiem. Naturalnie nie kręciliśmy nosami; może później w trakcie pałaszowania ich, z nadmiaru pieprzu. Choć były przyprawione że ho-ho i pikantne jak trzeba, to – potwierdzam – dwa razy nie piekły. He he.
Potem okazało się, że na podobóz dotarła jeszcze kolejna porcja makaronu z sosem i wtedy obiadowi stała się prawdziwa zadość.
Po obiedzie, jakżeby inaczej, odbyło się szybkie zmywanie i wolne, leniwe przymulanie w słońcu (z braku dostępnego skrawka cienia nie będącego wnętrzem namiotu, z którego powietrza jeszcze nikt nie wykroił). Z naszymi medykami widywaliśmy się sporadycznie, bo działali swoim, zupełnie odmiennym od naszej służby trybem.
Praktycznie od 16:00 zaczęliśmy już jednak konkretne i coraz bardziej zintensyfikowane działania.

Ujmując rzecz możliwie niezbyt rozwlekle: wartę na podobozie pełnili Piegus i Łukasz, w sposób nadgorliwy domagając się od przechodzących ludzi okazania identyfikatorów. O 17:00 ruszyła pierwsza procesja z relikwiami, gdzie w miałem swój, w tym roku dość skromny, udział. O 18:30 warta honorowa – i tu zaczęły się schody. Już tłumaczę:
Wyobraźcie sobie dwóch zakatarzonych ludzi, korzystających z jednorazowych chusteczek rzecz jasna po wielokroć z każdej strony mniej więcej co 5-10 minut, poza tym kichających i kaszlących od czasu do czasu. Postawcie ich na pół godziny na baczność na warcie honorowej, vis-a-vis kamer i kilkudziesięciotysięcznego tłumu. No właśnie.
Niemniej jednak jakimś cudem (w końcu to Lednica, więc o cuda nietrudno) z katarem nam się udało, za to żeby nie brakowało atrakcji Piegus stanął na mrowisku i oblazły go mrówki, a mi słońce dawało ostro po oczach, a właściwie tylko jednym oku, co też musiało dawać dość komiczny efekt.
O 19:00 (przynajmniej planowo) rozpoczynała się Msza św., i choć wraz z Piegusem nie mieliśmy w niej angażu, przywitaliśmy się z prymasem i poszliśmy zgłosić się do pomocy w akcji o wewnętrznym kryptonimie „Ksiądz” (ustawienie i przygotowanie tabunu księży, co szczerze powiedziawszy śmiało mogłoby uchodzić za jedną z dwunastu prac Heraklesa), aby potem móc się dobrze umiejscowić do uczestnictwa we Mszy. Warto wspomnieć, że (w zasadzie bez naszej pomocy) tegoroczna akcja „Ksiądz” przebiegła nadzwyczaj sprawnie i została oceniona jako najlepsza w historii HSL. Ekipa gliwicka swój skromny udział włożyła w standardowy szpaler i przeganianie ludzi ze słowami „Tu nie wolno przejść”, a ludzie standardowo odpowiadali „Ale ja tylko przejdę”, albo bez słowa robili co chcieli parę metrów dalej, gdzie tymczasowa służba porządkowa nie była władna dotrzeć, by ich powstrzymać. Nic nowego, naprawdę.
Tematem przewodnim Mszy św. była przypowieść o synu marnotrawnym (Łk 15,11-32) – polecam przypomnieć sobie tekst i przeczytać co najmniej raz, bo to niezmiernie ważne, by w pełni zrozumieć, o co w niej chodzi. Zadanie domowe – wykonać, o trudnościach nie meldować!

Zrobione? To jedziemy dalej.

Po Mszy Piegus i ja poszliśmy obstawiać akcję „Godzina JPII”, która według planu trwała naturalnie 40 minut. Obraz z wizerunkiem Papieża przeszedł wraz z nami przez Rybę, potem przewidywana przez nas wędrówka z płótnem do budynku DA – i tylko po drodze zastanawialiśmy się, czy na miejscu uraczą nas znów ogromnym, ciężkim, drewnianym papieskim kajakiem... Szczęśliwie obyło się bez tego, więc przed ostatnim „wejściem” udaliśmy się na podobóz, by uzbroić się we wszystko, co umożliwi nam przetrwanie do późnych godzin nocnych w lednickim szpalerze podczas przechodzenia pielgrzymów przez bramę-rybę. Reszta załogi pełniła gdzieś służbę w polu – sami najlepiej opowiedzą, co wtedy porabiali.
Na deser: pomknęliśmy jak dwie brudne i zmęczone strzały w ostatniej procesji, na trochę bardziej frontalnych stanowiskach niż pierwotnie planowane (rutyna!) i już we trzech, z Panem Łukaszem, skierowaliśmy swe kroki za Rybę, by ustawić się gdziekolwiek. W ten sposób trafiliśmy w środek szpaleru ZHR – była okazja, żeby potańczyć z płonącą pochodnią, pośpiewać i poprzybijać piątki z pielgrzymami, czego jednak otoczenie nie odbierało widocznie jako godny naśladowania sposób na przetrwanie i walkę z dobijającym już zmęczeniem. Zabrawszy więc zapas pochodni, przeszliśmy na stronę ZHP, gdzie niestety z racji  dystansu nie dało się jowialnie żegnać pielgrzymów, za to rozpętaliśmy tam radosną chęć dzielenia się wyciąganym z kieszeni poczęstunkiem. (Tu załącza się nostalgia po wygranych w dalej-nie-wiem-czym przez Piegusa krakersach, które zostały skonfiskowane przez pewną druhnę ze sztabu – mimo to wybaczamy i pozdrawiamy serdecznie!) Ostatecznie przeszliśmy w radosnym korowodzie służb lednickich przez bramę-rybę, symbolicznie kończąc tegoroczną pracę na Polach Lednickich – tam poprzybijaliśmy piątki z organizatorami z DA i zakonnikami, a ojciec Góra powiedział, że nas kocha.
Pokrótce bilans działań naszych dzielnych medyków (myślę, że zechcą uzupełnić i skorygować; tak będzie lepiej) – kilka drobnych spraw, dwa omdlenia i  pogryzienie przez mysz (!). Służba jednak niewątpliwie potrzebna i zdecydowanie dobrze, że w ich sektorze nie działo się nic poważnego.
Wszyscy wracaliśmy na podobóz z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku, niemniej jednak Łukasza i mnie męczyła świadomość, że zbliża się godzina 02:30, więc nie ma sensu uskuteczniać większego spania przed naszą ostatnią wartą 04:00-06:00. Łukasz wyjął więc tylko karimatę z namiotu i poległ niczym zwłoki w odblaskowej kamizelce (dobrze, że ją miał, bo by go tam nie spostrzegli i srogo podeptali), a ja zdobyłem się na odrobinę więcej wysiłku, tak że wystawałem desantami z rozpiętego wejścia namiotu. Naprawdę, nie było sensu kłaść się jak cywilizowany człowiek.
Warta przebiegła bezstresowo; jedynie siadanie na wartowniczej ławeczce zawsze kończyło się szybkim i absurdalnym snem o twierdzeniach matematycznych itp. (W ogóle ciekawość naukowa każe mi zastanowić się, czy te pięciominutowe marzenia senne były jeszcze omamami hipnagogicznymi, czy już wejściem w fazę REM...) Przetrwaliśmy swoje – potem zmiana warty i spanie, tym razem już w śpiworach i bez desantów!
Tak dzień drugi prze(is)toczył się niemrawo w dzień trzeci.


Dzień trzeci – FINAŁ

Rano, czyli godzinę później, w namiocie rozgorzała istna sauna, a przez lufcik wleciała ważka i zaczęła mnie podgryzać (może po zaduchu wnętrza wnioskowała, że już nie żyjemy?) Mimo przemożnej chęci snu zwyciężyła niechęć pozostawania w tym piecu ani chwili dłużej i lepienia się do wszystkiego wokół. Sytuację uratowała kąpiel w zimnej wodzie jeziora; dzień zrobił się od razu przyjemniejszy.
Po oficjalnej pobudce podobozu rozpoczęliśmy dziarskie pakowanie, zwijanie namiotów, śniadanie i sprzątanie terenu. Był apel, były pamiątki lednickie, były pożegnania z nowo poznanymi ludźmi z całej Polski. Była wreszcie sweet focia ekipy gliwickiej z Rybą w tle, więc w końcu mogliśmy spadać.
W tę stronę autostop nam dopisał, dzięki czemu zyskaliśmy na czasie i taniej coli z przydrożnego spożywczaka. Leniwie potoczyliśmy się na dworzec w Lednogórze, gdzie mając godzinę z kawałkiem do pociągu zalegliśmy w cieniu.
W pociągu, a właściwie w obydwu (tym na Poznań i tym do Gliwic) nie opuszczała nas harcerska ekipa (pozdrowienia dla ludzi z Krakowa-Podgórza, ale i z Innych-Miast-Których-Nie-Pamiętam-Bo-Nigdy-Za-Dobrze-Mi-To-Nie-Wychodzi!) Nie opuszczała nas też chęć spożycia kebaba od Turka (zaliczone) i niemożliwy wręcz żar z nieba (też, niestety, zaliczone). Po trudach podróży w rozmaitych postaciach (od mózgów gotujących się przy kolejnej partyjce gry „Rój” po gadatliwych dziadków prezentujących swoje kolekcje zdjęć) dotarliśmy na dworzec PKP w Gliwicach, gdzie po krótkim pożegnaniu każdy udał się w swoją stronę, a wyjazd gliwickiej reprezentacji na tegoroczną HSL dobiegł końca.

Osobisty akcent na koniec: z wyjazdu na Lednicę (poza przeziębieniem, ale już czuję się o niebo lepiej) przywiozłem jak co roku niesamowitą siłę do działania. Myślę, że to właśnie jest sens udziału w Spotkaniach – służyć, poznawać siebie i innych ludzi, dobrze się bawić, ale też pozwolić sobie na chwilę refleksji: czy to w miarowym stukocie pociągu, podczas kanonicznej pieśni czy przy śpiewie ptaków na porannej warcie, no a przede wszystkim by odświeżyć się duchowo.
Dziękuję całej ekipie z patrolu „Hufiec Ziemi Gliwickiej a.k.a. Ekipa Do Zwalczania Stonki w Świetle Chwały i Mądrości”: Emilce, Wiaterowi, Piegusowi i Łukaszowi.
Jak to powiedział dh Boryna: „Co, Gliwice, stonka pokonana?”
Myślę, że tak, że udało nam się i mam nadzieję, że za rok również Harcerska Służba Lednicy będzie mogła liczyć na nasze wsparcie.

Czuwaj!