Korzystając ze sposobności posiadania własnego bloga, publikuję tu relację z wyjazdu ekipy z Hufca ZHP Ziemi Gliwickiej na Harcerską Służbę Lednicy 2014, która ledwie przedwczoraj dobiegła końca.
Może oprócz osobistej okazji do zebrania w całość pakietu cennych wspomnień, poniższa relacja zachęci Ciebie, Drogi Czytelniku, do podjęcia służby za rok. Bo choć, jak to powiedział kapelan HSL-u, "czyny miłości [zatem i służba drugiemu człowiekowi] wymagają więcej trudu i potu niż cztery godziny na siłowni", to zdecydowanie warto je podjąć, by odnaleźć i dopełnić siebie - aby z tej pełni, prosto i po harcersku, móc dawać siebie innym.
Tegoroczne, XVIII już, Spotkania Młodych na
Polach Lednickich rozpoczęliśmy w dwóch ekipach: Emilka, Wiater i Piegus
wyruszyli w Polskę pociągiem porannym, natomiast niespotykanie pilni studenci
(w osobach Łukasza i mnie) wsiedli w transport jakieś cztery godziny później.
Po drodze naturalnie były utrudnienia i
opóźnienia, mimo to udało się zdążyć na przesiadki. Ach, no i pociągi (a
przynajmniej TLK-i) były jakieś takie lepsze! Co prawda nie załapaliśmy się z
Łukaszem na nic odpowiedniejszego niż bilety „bez gwarancji miejsc siedzących”,
jednak fakt posiadania własnej karimaty i lata praktyki znów pokazały, że
miejsc siedzących jest przecież dla chcącego wszędzie pełno. Podróż do Poznania
upłynęła generalnie leniwie.
Po przewędrowaniu parkingu poznańskiej galerii
i jej samej (zamiast po prostu przejściem podziemnym na peron obok) wraz z
Łukaszem przesiadłem się na pociąg zmierzający w stronę Lednogóry. No, w
zasadzie to bardziej „przestaliśmy się” na ten pociąg, bo też trudno było o
miejsce. Wcinając pożywne bułki z szynką i keczupem od mamy Łukasza zamiast
wymarzonego kebaba od Turka, cieszyliśmy oko pięknem wielkopolskich krajobrazów.
Poranna część ekipy była już w tym czasie prawdopodobnie na Polach.
Początek drogi od stacji PKP w Lednogórze
wskazywał, że pisane nam będzie przebyć całą trasę pieszo i choć nie ma tam
więcej jak siedem kilometrów, naturalnie łaknęliśmy podwózki. Trudy wędrówki
zrekompensowaliśmy w przydrożnym spożywczaku, racząc się słynnymi lodami
„Kaktus” i wykwintnym 3-litrowym napojem niegazowanym „Gracja” po mniej więcej
1 zł za litr. Wkrótce, ku naszej radości, złapaliśmy stopa – podwiozły nas miłe
druhny z ZHR-u; jak się później okazało, Emilce, Wiaterowi i Piegusowi również
ułatwili trasę przedstawiciele ZHR. Dziękujemy!
Na samych Polach Lednickich zorientowaliśmy
się, że w sytuacji przestrzennej co nieco uległo zmianie: obozowiska harcerskie
umiejscowiono po przeciwnej niż zwykle stronie Drogi Trzeciego Tysiąclecia;
dalej nie mam pojęcia, czemu właśnie tak... W każdym razie nie było czasu na
gdybanie: dotarliśmy na podobóz ZHP po Mszy św. rozpoczynającej tradycyjnie
Harcerską Służbę Lednicy i niebawem miało rozpocząć się równie tradycyjne
ognisko. Przywitawszy się, rozbiliśmy namiot i następnie posiedzieliśmy chwilę
w kręgu ognia. Niech będzie zanotowane, że komendant HSL-u ogłosił przy tej
okazji niezwykłą wieść: w 2016 odbędą się dwie służby, czyli HSL 2016 i... BSL
2016, czyli Biała Służba Lednicy, kiedy na naszych Polach pojawi się nie kto
inny, jak papież Franciszek.
Czyżby wyzwanie?
Po ognisku Łukasz zameldował się u szefa służby
liturgiczno-reprezentacyjnej, znanego wszem i wobec jako Boryna, by omówić swój
zakres obowiązków w związku z pełnieniem służby nieformalnego zastępcy Lit-Rep.
Kurczę, nasz człowiek w sztabie!
W tym roku sztab HSL postawił na to, by jak
najszybciej uwinąć się ze stałymi punktami planu dnia i dać możliwość
uczestnikom służby prędko walnąć w przysłowiową kimę. Szkoda tylko, że nie
wszyscy podzielali ten ich entuzjazm w kwestii uszanowania ciszy nocnej; my
natomiast (ja, Piegus, Wiater, a potem i Łukasz) dokładaliśmy swoje trzy grosze
smarkając okrutnie, gdyż katar męczył nas srodze.
Tak zakończył się dzień pierwszy.
Dzień
drugi (długi) – SŁUŻBA
Planowana pobudka o 8:00 była tworem czysto
fikcyjnym, bo już około 7:00 w namiotach robiło się duszno i gorąco, że
powietrze można było kroić nożem i wygarniać łopatą. Czynności
spożywczo-kąpielowe nie zajęły nam zbyt wiele czasu; jako tegoroczny chleb z
nieba objawiły nam się bułki hot-dogowe w ilościach przemysłowych oraz wielkie
wiadra marmolady, do których w późniejszej fazie służby zaczęły dobierać się
watahy mrówek. Zaliczywszy opluskanie się w jeziorze, byliśmy już gotowi na
trudy drugiego dnia HSL-u.
Nastąpił czas apelu patroli lednickich (tak się
nie salutuje!), potem poszczególne zmiany porządkowców i medyków udały się już
na pole, natomiast Piegus, Łukasz (w kamizelce „Z-CA SZEFA LIT-REP”, więc już w
zasadzie Pan Łukasz) i ja w Lit-Rep przed właściwą odprawą mogliśmy pozwolić
sobie na chwilę bezczynności. (W międzyczasie spowiedź św. – jak zawsze było
warto!) Kiedy już wspomniana odprawa nadeszła, trwała długo, ale zdecydowanie
była owocna w koordynacji poszczególnych zadań. W corocznej selekcji wzrostowej
do relikwii Gliwice wypadły tym razem słabo, gdyż znalazło się co najmniej 12
wyższych od nas chłopa – ale nie martwmy się, jeszcze dużo atrakcji przed nami!
Spisawszy sobie przydziałowe godziny „wejść”,
przemaszerowawszy dokąd trzeba i przećwiczywszy naprędce zmiany wart
honorowych, nie mieliśmy już nic innego do czynienia, jak tylko skutecznie
chronić się przed narastającym żarem z nieba i wyczekiwać tęsknie na
zapowiedziany przez sztabowe proroctwa obiad.
Przyszliśmy więc na pierwszą turę obiadu, by
zobaczyć wielką pustą michę po makaronie i usłyszeć: „Czekajcie, zaraz będzie
następna”.
Gdy „rzucili” drugą turę, udało nam się ustawić
w kolejce, ale niestety:
1. Kolejka momentalnie urosła do co najmniej 30
głodnych osób, a konkretniej: 30 głodnych harcerzy z wojskowymi menażkami,
2. Zgodnie w niezaprzeczalnym prawem, że każda
kolejka ma początek i koniec, ktoś na tym końcu musiał stać. Zgadnijcie kto?
także nawet charyzma, urok osobisty i kamizelka
Pana Łukasza nie pomogła, i do wydawki dotarliśmy na słodkie wspomnienie po
makaronie z sosem, ale za to kurczaczków (szybki błysk pamięci: obiad na HSL
2013?) było pod dostatkiem. Naturalnie nie kręciliśmy nosami; może później w
trakcie pałaszowania ich, z nadmiaru pieprzu. Choć były przyprawione że ho-ho i
pikantne jak trzeba, to – potwierdzam – dwa razy nie piekły. He he.
Potem okazało się, że na podobóz dotarła
jeszcze kolejna porcja makaronu z sosem i wtedy obiadowi stała się prawdziwa zadość.
Po obiedzie, jakżeby inaczej, odbyło się
szybkie zmywanie i wolne, leniwe przymulanie w słońcu (z braku dostępnego
skrawka cienia nie będącego wnętrzem namiotu, z którego powietrza jeszcze nikt
nie wykroił). Z naszymi medykami widywaliśmy się sporadycznie, bo działali
swoim, zupełnie odmiennym od naszej służby trybem.
Praktycznie od 16:00 zaczęliśmy już jednak
konkretne i coraz bardziej zintensyfikowane działania.
Ujmując rzecz możliwie niezbyt rozwlekle: wartę
na podobozie pełnili Piegus i Łukasz, w sposób nadgorliwy domagając się od
przechodzących ludzi okazania identyfikatorów. O 17:00 ruszyła pierwsza
procesja z relikwiami, gdzie w miałem swój, w tym roku dość skromny, udział. O
18:30 warta honorowa – i tu zaczęły się schody. Już tłumaczę:
Wyobraźcie sobie dwóch zakatarzonych ludzi,
korzystających z jednorazowych chusteczek rzecz jasna po wielokroć z każdej
strony mniej więcej co 5-10 minut, poza tym kichających i kaszlących od czasu
do czasu. Postawcie ich na pół godziny na baczność na warcie honorowej,
vis-a-vis kamer i kilkudziesięciotysięcznego tłumu. No właśnie.
Niemniej jednak jakimś cudem (w końcu to
Lednica, więc o cuda nietrudno) z katarem nam się udało, za to żeby nie
brakowało atrakcji Piegus stanął na mrowisku i oblazły go mrówki, a mi słońce
dawało ostro po oczach, a właściwie tylko jednym oku, co też musiało dawać dość
komiczny efekt.
O 19:00 (przynajmniej planowo) rozpoczynała się
Msza św., i choć wraz z Piegusem nie mieliśmy w niej angażu, przywitaliśmy się
z prymasem i poszliśmy zgłosić się do pomocy w akcji o wewnętrznym kryptonimie
„Ksiądz” (ustawienie i przygotowanie tabunu księży, co szczerze powiedziawszy śmiało
mogłoby uchodzić za jedną z dwunastu prac Heraklesa), aby potem móc się dobrze
umiejscowić do uczestnictwa we Mszy. Warto wspomnieć, że (w zasadzie bez naszej
pomocy) tegoroczna akcja „Ksiądz” przebiegła nadzwyczaj sprawnie i została
oceniona jako najlepsza w historii HSL. Ekipa gliwicka swój skromny udział
włożyła w standardowy szpaler i przeganianie ludzi ze słowami „Tu nie wolno
przejść”, a ludzie standardowo odpowiadali „Ale ja tylko przejdę”, albo bez
słowa robili co chcieli parę metrów dalej, gdzie tymczasowa służba porządkowa
nie była władna dotrzeć, by ich powstrzymać. Nic nowego, naprawdę.
Tematem przewodnim Mszy św. była przypowieść o
synu marnotrawnym (Łk 15,11-32) – polecam przypomnieć sobie tekst i przeczytać
co najmniej raz, bo to niezmiernie ważne, by w pełni zrozumieć, o co w niej
chodzi. Zadanie domowe – wykonać, o trudnościach nie meldować!
Zrobione? To jedziemy dalej.
Po Mszy Piegus i ja poszliśmy obstawiać akcję
„Godzina JPII”, która według planu trwała naturalnie 40 minut. Obraz z
wizerunkiem Papieża przeszedł wraz z nami przez Rybę, potem przewidywana przez
nas wędrówka z płótnem do budynku DA – i tylko po drodze zastanawialiśmy się,
czy na miejscu uraczą nas znów ogromnym, ciężkim, drewnianym papieskim kajakiem...
Szczęśliwie obyło się bez tego, więc przed ostatnim „wejściem” udaliśmy się na
podobóz, by uzbroić się we wszystko, co umożliwi nam przetrwanie do późnych
godzin nocnych w lednickim szpalerze podczas przechodzenia pielgrzymów przez
bramę-rybę. Reszta załogi pełniła gdzieś służbę w polu – sami najlepiej
opowiedzą, co wtedy porabiali.
Na deser: pomknęliśmy jak dwie brudne i
zmęczone strzały w ostatniej procesji, na trochę bardziej frontalnych
stanowiskach niż pierwotnie planowane (rutyna!) i już we trzech, z Panem
Łukaszem, skierowaliśmy swe kroki za Rybę, by ustawić się gdziekolwiek. W ten
sposób trafiliśmy w środek szpaleru ZHR – była okazja, żeby potańczyć z płonącą
pochodnią, pośpiewać i poprzybijać piątki z pielgrzymami, czego jednak
otoczenie nie odbierało widocznie jako godny naśladowania sposób na przetrwanie
i walkę z dobijającym już zmęczeniem. Zabrawszy więc zapas pochodni,
przeszliśmy na stronę ZHP, gdzie niestety z racji dystansu nie dało się jowialnie żegnać pielgrzymów,
za to rozpętaliśmy tam radosną chęć dzielenia się wyciąganym z kieszeni
poczęstunkiem. (Tu załącza się nostalgia po wygranych w dalej-nie-wiem-czym przez
Piegusa krakersach, które zostały skonfiskowane przez pewną druhnę ze sztabu –
mimo to wybaczamy i pozdrawiamy serdecznie!) Ostatecznie przeszliśmy w radosnym
korowodzie służb lednickich przez bramę-rybę, symbolicznie kończąc tegoroczną pracę
na Polach Lednickich – tam poprzybijaliśmy piątki z organizatorami z DA i
zakonnikami, a ojciec Góra powiedział, że nas kocha.
Pokrótce bilans działań naszych dzielnych
medyków (myślę, że zechcą uzupełnić i skorygować; tak będzie lepiej) – kilka
drobnych spraw, dwa omdlenia i pogryzienie przez mysz (!). Służba jednak
niewątpliwie potrzebna i zdecydowanie dobrze, że w ich sektorze nie działo się
nic poważnego.
Wszyscy wracaliśmy na podobóz z poczuciem
dobrze wypełnionego obowiązku, niemniej jednak Łukasza i mnie męczyła
świadomość, że zbliża się godzina 02:30, więc nie ma sensu uskuteczniać
większego spania przed naszą ostatnią wartą 04:00-06:00. Łukasz wyjął więc
tylko karimatę z namiotu i poległ niczym zwłoki w odblaskowej kamizelce
(dobrze, że ją miał, bo by go tam nie spostrzegli i srogo podeptali), a ja
zdobyłem się na odrobinę więcej wysiłku, tak że wystawałem desantami z
rozpiętego wejścia namiotu. Naprawdę, nie było sensu kłaść się jak cywilizowany
człowiek.
Warta przebiegła bezstresowo; jedynie siadanie
na wartowniczej ławeczce zawsze kończyło się szybkim i absurdalnym snem o
twierdzeniach matematycznych itp. (W ogóle ciekawość naukowa każe mi zastanowić
się, czy te pięciominutowe marzenia senne były jeszcze omamami hipnagogicznymi,
czy już wejściem w fazę REM...) Przetrwaliśmy swoje – potem zmiana warty i spanie,
tym razem już w śpiworach i bez desantów!
Tak dzień drugi prze(is)toczył się niemrawo w
dzień trzeci.
Dzień
trzeci – FINAŁ
Rano, czyli godzinę później, w namiocie
rozgorzała istna sauna, a przez lufcik wleciała ważka i zaczęła mnie podgryzać
(może po zaduchu wnętrza wnioskowała, że już nie żyjemy?) Mimo przemożnej chęci
snu zwyciężyła niechęć pozostawania w tym piecu ani chwili dłużej i lepienia
się do wszystkiego wokół. Sytuację uratowała kąpiel w zimnej wodzie jeziora;
dzień zrobił się od razu przyjemniejszy.
Po oficjalnej pobudce podobozu rozpoczęliśmy
dziarskie pakowanie, zwijanie namiotów, śniadanie i sprzątanie terenu. Był
apel, były pamiątki lednickie, były pożegnania z nowo poznanymi ludźmi z całej
Polski. Była wreszcie sweet focia ekipy gliwickiej z Rybą w tle, więc w końcu
mogliśmy spadać.
W tę stronę autostop nam dopisał, dzięki czemu
zyskaliśmy na czasie i taniej coli z przydrożnego spożywczaka. Leniwie
potoczyliśmy się na dworzec w Lednogórze, gdzie mając godzinę z kawałkiem do
pociągu zalegliśmy w cieniu.
W pociągu, a właściwie w obydwu (tym na Poznań
i tym do Gliwic) nie opuszczała nas harcerska ekipa (pozdrowienia dla ludzi z
Krakowa-Podgórza, ale i z
Innych-Miast-Których-Nie-Pamiętam-Bo-Nigdy-Za-Dobrze-Mi-To-Nie-Wychodzi!) Nie
opuszczała nas też chęć spożycia kebaba od Turka (zaliczone) i niemożliwy wręcz
żar z nieba (też, niestety, zaliczone). Po trudach podróży w rozmaitych
postaciach (od mózgów gotujących się przy kolejnej partyjce gry „Rój” po
gadatliwych dziadków prezentujących swoje kolekcje zdjęć) dotarliśmy na dworzec
PKP w Gliwicach, gdzie po krótkim pożegnaniu każdy udał się w swoją stronę, a
wyjazd gliwickiej reprezentacji na tegoroczną HSL dobiegł końca.
Osobisty akcent na koniec: z wyjazdu na Lednicę
(poza przeziębieniem, ale już czuję się o niebo lepiej) przywiozłem jak co roku
niesamowitą siłę do działania. Myślę, że to właśnie jest sens udziału w
Spotkaniach – służyć, poznawać siebie i innych ludzi, dobrze się bawić, ale też
pozwolić sobie na chwilę refleksji: czy to w miarowym stukocie pociągu, podczas
kanonicznej pieśni czy przy śpiewie ptaków na porannej warcie, no a przede
wszystkim by odświeżyć się duchowo.
Dziękuję całej ekipie z patrolu „Hufiec Ziemi
Gliwickiej a.k.a. Ekipa Do Zwalczania Stonki w Świetle Chwały i Mądrości”:
Emilce, Wiaterowi, Piegusowi i Łukaszowi.
Jak to powiedział dh Boryna: „Co, Gliwice,
stonka pokonana?”
Myślę, że tak, że udało nam się i mam nadzieję,
że za rok również Harcerska Służba Lednicy będzie mogła liczyć na nasze
wsparcie.
Czuwaj!