W miniony weekend już po raz szósty miałem przyjemność i zaszczyt wziąć udział w Harcerskiej Służbie Lednicy. Na finiszu studiów, w trakcie ostatniej sesji pełnej niełatwych egzaminów, pytałem sam siebie, czy podołam takiemu wyjazdowi, zarówno pod względem sił, jak i poświęconego czasu... Jednak ostatecznie nie pytałem zbyt długo, tylko zdecydowałem, że jadę i już - no i się zaczęło.
Ale po kolei...
Nasz skromny, ale mocny jakościowo patrol Hufca ZHP Ziemi Gliwickiej a.k.a. Ekipa do Zwalczania Stonki w Świetle Chwały i Mądrości (nazwany zresztą jak co roku od 2010 r.) w składzie: Łukasz, Olga, Adam i ja, pojawił się w piątkowy poranek na dworcu PKP w Gliwicach. Podczas kupowania biletów last minute okazało się, że trzeba nam się rozdzielić na czas podróży do Poznania z uwagi na brak czterech sąsiadujących ze sobą miejscówek. Pociąg miał oczywiście serię opóźnień (start z 10-minutowym opóźnieniem, awaria lokomotywy pod Wrocławiem, przepuszczanie pociągu z naprzeciwka z powodu remontu torowiska pod Poznaniem...), więc nie zdążyliśmy na planowany pociąg Kolei Wielkopolskich do Lednogóry, ale nadrobiliśmy to później - zaraz opowiem. Podróż minęła właściwie szybko, na nauce psychiatrii (miałem bowiem egzamin z tego przedmiotu w poniedziałek rano) i rozmowach instruktorskich.
Dysponując przymusową, kilkunastominutową przerwą w Poznaniu podjęliśmy decyzję o zjedzeniu obiadu w postaci wymarzonego tureckiego kebaba, którego włości otwierają się dla złaknionych podróżnych w przejściu podziemnym dworca. W trybie ekspresowym przyrządzono dla nas cztery rzeczone potrawy, i choć były niezbyt gorące, to zawierały słuszną porcję mięsiwa oraz (jak zawsze) kapusty, a poza tym były dobrze zawinięte od spodu, dzięki czemu sos zbyt szybko nie opuszczał rolady - perfekcyjna technologia zwijania, nie ma co! Udało nam się zdążyć na pociąg do Lednogóry; podróż (jak zwykle na krótkich trasach) w przedsionku przedziału minęła bez niespodzianek. (Czasem tylko trudno przepołowić jabłko w rękach i naprawdę niepowodzenie nie jest tu porażką ;).
Nasz desant na stacji w Lednogórze zaowocował spotkaniem patrolu druhen i druhów ze Związku Harcerstwa Rzeczypospolitej (jak się potem okazało, nie tylko; serdecznie pozdrawiam druhnę wodniaczkę z Nowej Soli oraz druhnę ze służby medialnej ZHR), a około 200 metrów od torów - ku naszemu zaskoczeniu - na propozycji podwózki przez autobus do najbliższego skrzyżowania. Nam było to niezwykle po drodze, bo i tak planowaliśmy zakupy w pobliskim sklepie - wspaniale! Podczas gdy patrol zawierał drobne transakcje handlowe, postanowiłem na walającym się przy drodze kawałku kartonu sporządzić tabliczkę z wiele mówiącym symbolem ryby, aby przyciągnąć uwagę potencjalnych kolejnych kierowców, gdy w dalszej trasie będziemy liczyć na autostop. Cóż, udało mi się złapać autostop wyłącznie za pomocą podniesienia kartonu z ziemi (!) i po chwili cały gliwicki patrol zmierzał samochodem prosto do celu, czyli na Pola Lednickie. Dziękujemy druhnie Dorocie z Wrześni za pomoc!
W ten sposób, mimo opóźnień w transporcie kolejowym, dotarliśmy praktycznie na sam teren obozowiska sporo przed planowanym czasem, przeszedłszy około 200 metrów z przewidzianych 8200...
Zaoszczędzony czas trzeba było czymś wypełnić, dlatego wybraliśmy się wkrótce nad jezioro, gdzie odpoczywaliśmy, brodząc w czystej, ciepłej wodzie, puszczając "kaczki", grzebiąc w glonach i w pianie osadzonej na brzegu, trącając trzciną śnięte ryby i oddając się innym równie rekreacyjnym typowym czynnościom, które można wykonywać nad wodą. Teren przed naszymi namiotami opanowały wszędobylskie mrówki (do których z pewnością będę tutaj wielokrotnie wracał), więc nie obyło się bez szybkiej przeprowadzki. Przed rozpoczęciem pierwszych wart na podobozie zdążyliśmy jeszcze zjeść nasz drugi obiad, tym razem dużo skromniejszy, bo kanapkowy. Rozpoczęły się warty na bramie, które w tamtej chwili miały niewielkie znaczenie, gdyż obozowisko ZHP dopiero się formowało, ludzie chodzili, którędy im się podobało (jak mrówki), a legitymowanie członków służby jeszcze bez identyfikatorów mijało się z celem... Ale jakoś nam to poszło. Potem, o 21:30 rozpoczęła się tradycyjna msza św. służby lednickiej, odprawiona pod przewodnictwem Naczelnego Kapelana ZHP, druha hm. Wojciecha Jurkowskiego. Jak zawsze msza w pięknych wieczornych okolicznościach przyrody, nad brzegiem jeziora, ramię w ramię z druhami i druhnami z ZHP i ZHR była niezwykłym przeżyciem. Jednak w tym miejscu chciałbym wyrazić swoje ubolewanie, że na tegoroczną służbę nie mógł dotrzeć coroczny kapelan HSL, druh hm. Waldemar Piątek, zwany przez starą gwardię naszych gliwickich patroli lednickich Vaterem. Druhu, mocno liczę na Twoje dobre słowo, pogodę ducha i błogosławieństwo służby w przyszłym roku!
Po mszy św. odbyło się krótkie ognisko rozpoczynające służbę. W tak zwanym międzyczasie udało nam się jeszcze skorzystać z aprowizacji i zregenerować siły bułką ze smalcem, który obok marmolady truskawkowej i dżemu z porzeczki w ilościach przemysłowych zdobił stół namiotu kwatermistrzowskiego. Późnym wieczorem, korzystając z miłego faktu braku wart nocnych, udaliśmy się na spoczynek do naszych włości, po raz kolejny przeklinając mrówki, które szturmem próbowały się wedrzeć do plecaków (z wyszczególnieniem plecaka Adama), butów i oczywiście do namiotów.
W piątek rozpoczęli także przerzucanie się sparafrazowanymi tekstami z polskiej wersji "Twierdzy: Krzyżowca", więc co i rusz można było usłyszeć z naszej strony wypowiedzi w rodzaju: "Za mało złota, mój panie!", "Tylko połowa racji?!", "Mój panie, niewielki oddział mrówek zmierza w stronę twojego namiotu", czy "Twoi harcerze opuszczają cię, sir."
Tak minął poranek i wieczór - dzień pierwszy.
Drugi dzień powitał nas harmidrem czynionym przez skowronki na polu, harmidrem czynionym przez budzącą się wcześniej służbę porządkową, która jako pierwsza wkraczała do działania, szelestem oddziału mrówek, który przekraczał tranzytem tropik naszego namiotu i potwornym skwarem już od 7:00. Godny uwagi był tekst, który zasłyszałem z sąsiedniego namiotu, podsumowujący egzystencję wszędobylskich społecznych owadów: "To nie są zwykłe mrówki. Bo zwykłe mrówki są pracowite, robią coś... A te tylko łażą!" I tak było w istocie.
Po wytrzepaniu plecaków i butów z... hmm... no, mrowia mrówek zjedliśmy śniadanie (tym razem serek, pasty kanapkowe i słuszne ilości marmolady na bułkach hamburgerowych) i uskuteczniliśmy mycie w ciepłej wodzie Jeziora Lednickiego. Udało się nawet co nieco popływać, choć mulisty brzeg nie sprzyjał plażowaniu. "Koniec majówki, hobbici!" - trzeba było przerwać rekreację i umundurować się na apel rozpoczynający służbę. Po apelu Łukasz pełniący w tym roku funkcję zastępcy szefa służby liturgiczno-reprezentacyjnej ruszył do pracy, a naszej pozostałej trójce udało się jeszcze wygospodarować nieco czasu na odpoczynek i naukę. Słońce zaczynało prażyć niemiłosiernie.
Spotkanie całej służby nad brzegiem jeziora uzmysłowiło nam, że tegoroczna służba mimo wielu jej członków będzie bardzo pracowita. W skrócie: więcej wart, więcej procesji, więcej relikwii, mniej czasu pomiędzy zadaniami, no i jak zawsze niepewność tego, czy nie powstaną jakieś obsuwy w programie, tudzież inne niespodziewane zadania do wykonania na już... Wspólnie z ZHR odbyliśmy tradycyjny obchód kolumną służby po polach, gdzie za kilka godzin przyjdzie nam działać. Tutaj zdarzyło się, że dołączając na koniec kolumny z naszym "sprzętem plażowym" (karimata, torba z książkami, woda, krem z filtrem itp.) w dziwny sposób znaleźliśmy się na czele pochodu, w pewnej części już umundurowanego, co z pewnością musiało wyglądać dość komicznie. Obejście pola zostało wykonane, więc mogliśmy wrócić jeszcze na parę chwil na teren obozowiska, żeby nawodnić się i zebrać siły. Szkoda, że po rozpisaniu indywidualnych wart i pozgłaszaniu się do zadań spostrzegliśmy, że możliwość zjedzenia przydziałowego obiadu minie nas, niczym "sen jakiś złoty"... Cóż, służba!
A jak już się zaczęło, to poszło - klękajcie narody...
Warty honorowe pełniliśmy w kaplicy-namiocie eucharystycznym (dusznym i mało przewiewnym), przy grobie niedawno zmarłego inicjatora Spotkań Młodych nad Lednicą, Ojca Jana Góry, no i później oczywiście pod "rybą" - przy najważniejszych relikwiach. Relikwie zostały uroczyście wniesione w procesji oficjalnie rozpoczynającej tegoroczne spotkanie, w czym patrol gliwicki miał swój skromny, aczkolwiek znaczący udział - i to przy dwóch relikwiarzach św. Wojciecha, gdyż obok tradycyjnego, "polskiego", pojawił się też "czeski", przywieziony specjalnie z praskiej katedry. Czaszka św. Wojciecha jest podobno najcenniejszą relikwią w całej Europie. Służba i chwała, i splendor dla Hufca!
Zanim to jednak nastąpiło, miało miejsce załamanie słonecznej dotychczas pogody i ulewne opady deszczu.
Radość grupy harcerzy momentalnie zlanych wodą, ociekających w totalnie przemoczonych do bielizny mundurach, śpiewających i tańczących przy wtórze odgłosów zbliżającej się burzy była widokiem, który każdemu życzę kiedyś przynajmniej raz uświadczyć, no a dla mnie czystą przyjemnością, że mogłem uczestniczyć w tej dzikiej, pięknej radości skautów z ZHP i ZHR. Po chwili, kiedy próżno by już szukać w naszych mundurach suchej nitki, dostaliśmy komunikat, że ze względu na pogodę następuje przerwa w programie uroczystości, a służba zostaje zawieszona do odwołania. Powróciwszy na teren obozu, schowaliśmy się w namiocie służby medialnej (aby nie moczyć swoich rzeczy i najlepiej aby mieć jak najmniejszy kontakt z przemoczonym ubraniem, którego nie było już sensu przebierać) i - tu niespodzianka - wskutek tej nagłej przerwy udało nam się zjeść obiad! Tradycyjnie już chyba były kurczaczki na ostro + makaron. I git.
Gdy tylko wyjęliśmy pałatki z namiotów, wkrótce wyszło słońce, mundury zaczęły na nas wysychać i można było wznowić służbę.
Wracając do relikwii...
Po przeniesieniu "polskiego Wojciecha" powróciliśmy zwarci i gotowi, w obliczu wyzwania, aby równie uroczyście dostarczyć pod główny ołtarz relikwie "czeskie". Tu okazało się, że relikwiarz z czaszką wcale nie jest taki duży - niemniej jednak wyglądał na dosyć delikatny, więc padła decyzja, aby transportować go najbezpieczniej, tj. we trzy osoby (1 + 2 asysty). Tak też się stało, i po chwili "czeski Wojciech" znajdował się już na odpowiednim postumencie przy ołtarzu pod "rybą". Podobno kiedy już wracaliśmy - trzech lekko jeszcze mokrych, strudzonych służbą druhów - zadowoleni po wykonanym zadaniu, do kaplicy, gdzie wcześniej znajdował się relikwiarz, wkroczył elegancki przedstawiciel jakiegoś bractwa, w pelerynie i białych rękawiczkach, z zamiarem uroczystego przeniesienia relikwii. Bardzo się zdziwił i oburzył, że ktoś śmiał tknąć cenne relikwie i że jakim prawem itp. itd. Spokojnie, panie bracie! Śp. świętemu Wojciechowi na pewno nie robi to żadnej różnicy, a my przecież godnie i po harcersku spełniliśmy swoją misję.
Dalej działo się dużo i nie sposób, abym wszystko wymienił... Pieśni, tańce, modlitwy, konferencje (o. Szustak - polecam serdecznie!), akcja "Ksiądz" (przygotowanie księży do mszy św.), wspaniała uroczysta msza św., niezwykły niezwykły klimat i obecność Boga w każdym atomie lednickiego powietrza. Spojrzenia wiernych wpatrzonych w ciszy i skupieniu, ze łzami, w Eucharystię podczas Adoracji Najświętszego Sakramentu; pracowici kapłani na polu spowiedzi, z uszami czerwonymi od słońca i gorliwej posługi; kilkadziesiąt tysięcy ludzi skaczących w rytm modlitwy i wykrzykujących hasło tegorocznych Spotkań: "Amen" - niech tak się stanie. Naprawdę jest po co tam wracać.
Wkrótce przed punktem kulminacyjnym - przejściem przez bramę-rybę (ustanowioną w tym roku Bramą Miłosierdzia dekretem papieża Franciszka) - miał miejsce wybór Chrystusa (jak zawsze w wielu językach) oraz rozesłanie wolontariuszy do pracy społecznej w różnych zakątkach świata. (zasłyszane: "Wolontariuszki otrzymują pobłogosławiony krzyż z rąk prymasa, a one go całują... Krzyż!"). Po uroczystym przeniesieniu "polskiego Wojciecha" do transportu, ruszyliśmy za "rybę", aby dołączyć do szpaleru, jaki już formowali harcerze i harcerki z ZHR i ZHP. W szpalerze (jak zwykle) z pochodniami w ręku tańczyliśmy (z nadmiernego już zmęczenia i chłodu) i przybijaliśmy piątki mijającym nas pielgrzymom. "Jedźcie bezpiecznie, do zobaczenia za rok!" Wreszcie około 2:00 przyszedł czas na nasz "kontyngent" - otrzymaliśmy podziękowanie od oo. dominikanów za wsparcie i trud (robimy naprawdę dobrą robotę, szczerze!), a potem można było już zmierzać do namiotów po coś do zjedzenia i zasłużony odpoczynek (oczywiście zagarnąwszy nieco marmolady i wypędziwszy mrówki z namiotu - ktoś z nas niechcący zostawił odpięte wejście i pod karimatami panował prawdziwy chaos). Dużo radości dostarczył nam dialog ekipy "gimbusów" (proszę druhów o wybaczenie określenia, ale naprawdę idealnie oddaje ono ton zasłyszanych wypowiedzi) i w końcu zapadliśmy w błogi sen, ponownie bez perspektyw na nocne warty. Cudownie.
Tego dnia natomiast panowały teksty z "Twierdzy: Krzyżowiec" oraz pseudoreklamowe-pseudosensacyjne hasła w stylu "On znalazł sposób na walkę z upałem. Nienawidzi go cała Lednica", czy "Dzięki temu prostemu trikowi zdążysz ubrać się w mundur na wartę i zjeść śniadanie." Takie tam żarciki...
Tak minął poranek i intensywny wieczór - dzień drugi.
Trzeciego dnia z samego rana podjąłem się na ochotnika pierwszej warty na podobozie, która nagle wypadła. W związku z tym zastosowałem ów "prosty trik" i punkt ósma byłem umundurowany i względnie najedzony bułką z marmoladą (jakżeby inaczej) serwowaną na sposób studencki. W momencie udawania się pod obozową bramę spostrzegłem, jak szef służby rep-lit zawiesza i kończy warty na podobozie, więc wróciłem do patrolowego "stołu" (karimaty), cytując suchar o misiu i zajączku słynnego mistrza wątłego dowcipu, Karola Strasburgera: "I na cholerę były mnie te występy artystyczne?!" Szczęście w nieszczęściu, udało nam się sprawnie ogarnąć obozowisko i spakować się jeszcze przed końcowym apelem. Potem jeszcze ruszyliśmy pod "rybę" celem wykonania kilku pamiątkowych i promocyjnych fotek (selfie, jakżeby inaczej) i odebraliśmy pamiątki lednickie. (Bardzo się cieszę z kieszonkowego wydania Pisma św. Nowego Testamentu - przyda się!) Gnani chęcią zdążenia na wcześniejszy pociąg do Poznania, pożegnaliśmy się i rozpoczęliśmy podróż powrotną.
Tym razem, jak na złość, nikt nie chciał nas podwieźć.
Po drodze spotkaliśmy parę studentów, Kornelię i Pawła z Warszawy, z którymi wspólnie kontynuowaliśmy wędrówkę, próbując złapać autostop. Gdy czas nieubłaganie się kończył i wyglądało na to, że przyjdzie nam trochę posiedzieć na stacji kolejowej, to znów autostop złapał nas - zabrał 4 ludzi + plecaki i pognał na stację. Ja i Paweł rozpoczęliśmy bieg co sił w płucach, aby dobiec na czas na pociąg. Udało się to, sam nie wiem jak - niechybnie Boska interwencja, a poza tym cytując myśliciela: "Takie przygody integrują grupę", no i "Kurde, to jest dobre!"
Podobną przygodę, tylko bez samochodu, mieliśmy w Poznaniu, kupując bilety i ledwo zdążając wsiąść do opóźnionego pociągu pospiesznego do Gliwic. Udało nam się znaleźć przedział i miejsca mniej lub bardziej siedzące, a mnie - nawet trochę pouczyć do egzaminu. Podróż minęła upalnie, klejąco i sennie - czyli jak zwykle bywa z powrotami koleją przez pół Polski w czerwcu.
Nasz wyjazd zakończyliśmy popołudniu na dworcu w Gliwicach i każdy ruszył w swoją stronę, do swoich spraw, ze swoim zmęczeniem, ale myślę, że także z czymś więcej w głowach i sercach.
Dla mnie był to jeden z najbardziej udanych i najgłębiej przeżytych wyjazdów na Harcerską Służbę Lednicy. Pozwolił mi odświeżyć się, zaczerpnąć duchowych sił w tym niełatwym dla mnie okresie życia. (A i egzamin nie poszedł źle - przyp. aut.) Bardzo chciałbym pojawić się na Polach Lednickich także w przyszłym roku, być może w większym gliwickim gronie.
Dlatego, Drogi Czytelniku, życzę i sobie, i Tobie, abyśmy spotkali się na XXI Spotkaniach Młodych nad Jeziorem Lednickim. Amen, niech tak się stanie.
1 Kor 16, 13-14
Czuwaj!