wtorek, 29 listopada 2016

O symbolach

Osobiście nie mam nic przeciwko symbolom religijnym. Wprost przeciwnie: będąc obecnymi w naszym otoczeniu, stanowią środek wyrazu osoby i jej przekonań. Przypominają, że istnieje "coś więcej" - niosą spokój i nadzieję, kiedy bywa ciężko. Sam posiadam w swoim pokoju krzyż i wychowany na wartościach chrześcijańskich identyfikuję się z naukami Jezusa Chrystusa.
Ale nie wiem, czym wytłumaczyć sytuację, która zdarzyła się w jednej z polskich szkół - mniejsza zresztą o to, w której szkole i w jakiej miejscowości.

W skrócie:
Szkoła przygotowywała się na odwiedziny biskupa. Ksiądz uczący religii zawiesił krzyż w sali, gdzie miano przyjąć gościa. Jedna z nauczycielek sprzeciwiła się tej samodzielnej decyzji i krzyż zdjęła. Została oskarżona o kradzież w/w symbolu, a następnie szykanowana przez dyrekcję i resztę grona pedagogicznego. Z orzeczenia prokuratury, która zajęła się sprawą, wynika mniej więcej tyle, że ostracyzm, jakiego kobieta doświadczyła w pracy, był uzasadniony.

Rozumiem wzburzenie nauczycieli, którzy popierali umieszczenie krzyża w klasie. Rozumiem prawo oskarżonej do sprzeciwienia się samowolnej decyzji księdza i narzucaniu woli większości ogółowi - zwłaszcza w związku z wizytą, więc ewidentnie na pokaz.
Nie potrafię zrozumieć, dlaczego zwolennicy krzyża, czyli chrześcijanie, zachowali się w ten sposób i przyzwalali na złe traktowanie osoby tylko ze względu na jej poglądy i "dobre wrażenie" podczas wizyty duchownego. Obawiam się, że w tej sytuacji symbol miłości i wzajemnego szacunku okazał się ważniejszy, niż miłość i wzajemny szacunek. 
To droga donikąd. Droga ku Bogu prowadzi przez bramę drugiego człowieka.

Błagam, przestańmy wreszcie czcić ideę dobra, prawdy, miłości.
Służmy jedynie: dobru, prawdzie i miłości.

Jak mogę z tym walczyć? Nie dopuszczając w swoim otoczeniu do szykanowania ludzi ze względu na ich poglądy, nawet jeśli są odmienne od moich i nie zawsze łatwo przychodzi mi je zaakceptować.
Mogę za każdym razem pytać siebie, co jest naprawdę ważne w tym jednym, jedynym życiu, które mi dano.

niedziela, 27 listopada 2016

O przebudzeniu

Jak wiele nieprawidłowości społecznych można znosić, zanim indywidualny ocean rozpaczy wystąpi z brzegów? Jak daleko sięga ludzka granica tego, co należy jeszcze tolerować, a względem czego nie powinno się absolutnie dawać milczącego przyzwolenia? I wreszcie: do jakiego stopnia wolno ingerować w sprawy dotyczące innych ludzi, aby nie naruszać ich prawa wolnego wyboru?

Czy powinniśmy naprawiać za napotykanych ludzi błędy, które niechybnie doprowadzą ich do zguby, czy może należy pozwolić im samodzielnie ponieść wszelkie tego konsekwencje i zwyczajnie, obojętnie żyć nadal swoim życiem? Czy takie życie, będące życiem świadomym, jest w ogóle możliwe?
A może ci ludzie mają rację i postępują rozsądnie, tylko ja się mylę i próbuję wyważać otwarte drzwi?

Jak skutecznie zbuntować się względem zastanego porządku, aby bunt nie był jedynie negacją pozbawioną konstruktywnego dialogu stwarzającego pole do zmiany świata na lepsze? Ile buntu we mnie może skrzesać w ludziach dokoła iskrę pożądania czegoś więcej, a ile ją zadusi - spłoszy ich od dążenia ku ideałom, zamiast przeliczania życiowego sukcesu na tytuły i złotówki? 
Ile buntu zaszkodzi ludziom, ile będzie zaczątkiem niepotrzebnego cierpienia i rozłamu?

Te i inne pytania zadaję sobie ostatnio coraz częściej, kiedy obserwuję, co dzieje się w moim kraju.